czwartek, 14 listopada 2013

Rozdział jedenasty; nikt nie ma prawa rządzić cudzym istnieniem.

 

CZARODZIEJ
                Kiedy świat zmierza do przodu, a od wszelkich spisków, kłamstw i tajemnic mija więcej niż dekada, kiedy masz nadzieję, że czyhający nad tobą fantom w końcu odszedł, a prześladująca cię prawda śmierci w końcu dała odetchnąć, zdajesz sobie sprawę, jak bardzo się myliłeś.  Bo jeśli raz wplączesz się w sidła spisków, mordów i czarnej magii, nikła jest szansa, że w ogóle się z niej wyrwiesz. I wiedziałeś o tym. Wiedziałeś o tym wczoraj, wiesz o tym dzisiaj i będziesz wiedzieć jutro. Ale nic z tym nie zrobisz. Bo już nie możesz.

                Wygaszone latarnie sprawiały, że zawiłe uliczki przywodziły na myśl czarne dziury, z których nie było ucieczki. Obdrapane, zniszczone elewacje budynków kruszyły się na ziemię, a głuchy wiatr wzbijał je w powietrze, tworząc z nich oślepiający pył. Gdzieś w oddali majaczyły cienie kocich, wychudzonych sylwetek walczących o przetrwanie, i tylko w pojedynczych, niekiedy popękanych oknach tliły się słabe smugi światła. 
                Wszędzie panowała cisza. I smród. I chłód. I strach.
                Samotna postać kroczyła główną ulicą pewnym, rytmicznym krokiem. I chociaż robiła to z niejaką gracją i bez zbędnego hałasu, to echo kroków było prawie krzykiem, między tymi milczącymi kamienicami. Szła prosto, odważnie, a cała sylwetka, skąpana w mroku, nie zdradzała, kim tak naprawdę mógłby być ten człowiek. Z cienia, jaki na twarz osobnika rzucał szeroki kaptur, dało się dostrzec tylko dwa iskrzące się punkty, przepełnione trwogą, furią i obłędem.
                Nie oglądał się za siebie, ani na boki. Nie zwolnił kroku, ani nie przyśpieszył.
                Wyglądał jak zjawa i tylko para utworzona z mroźnego wydechu dawała znać o tym, że jest to osoba materialna i żywa. Pewne też było, że nikt, nawet  szaleniec, nie odważyłby się dzisiejszej nocy stanąć naprzeciw tego człowieka, bo gdzieś tam, w nikłej podświadomości, wiedział, że owe spotkanie nie skończyłoby się dobrze.

                W końcu skręcił, ledwo przeciskając się między dwoma filarami zrujnowanego budynku. Odgłos jego kroków teraz został stłumiony przez ściany budowli tak, że cisza na głównej ulicy znów nieprzyjemnie dudniła w uszach. Przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i znów skręcił w ciasną wnękę zakończoną ślepym zaułkiem. Pozornie ślepym.
                Wyjął ze swej kieszeni różdżkę i poruszając niemo ustami, zaczął znaczyć w powietrzu niezrozumiałe sinusoidy, koła i inne trudne do opisania kształty. Trzymał się sztywno i poważnie, a błyszczące się w ciemności oczy pozostawały czujne. Nie wiadomo ile to mogło trwać. Sekundy, minuty, godziny. Nie ważne. Czas tej nocy płynął inaczej.
                Srebrzyste drzwi, okalane wizerunkiem ciernistych pnączy, powoli zastępowały łuszczącą się na ścianie farbę. Emanowały dziwnym, przywodzącym na myśl cierpienie blaskiem, czarnym jak listopadowa noc. Usłyszeć można było dziwne szepty, które z pewnością nie należały  do nikogo z zewnątrz. Bo nikogo na dworze przecież nie było.
                Tylko on.
                Bo on tej nocy miał zadecydować o czyimś losie.
                Znowu.
                Złapał za jarzącą się złotem i czernią klamkę, wydając ze swych ust niespodziewany syk, ponieważ oparzyła go ona piekącym ogniem. Zawsze tak było. 
                Uniósł swoją rękę na wysokość twarzy i beznamiętnym spojrzeniem obrzucił swoją dłoń, na której widniało czarne jak smoła palenie w kształcie czarnego kwiatu.
                Przechodzi przez drzwi.
                I znika.

                To nie była jego wina, że urodził i dorastał  w takiej, a nie innej rodzinie. Od najmłodszych lat pchany do złego nie miał innego wyjścia, jak po prostu poddać się jego potędze. Czyż nie jest tak, że lgniemy do tego, co znamy, a to, co jest dla nas obce, instynktownie unikamy?  Bo dlaczego mamy podążać za zachowaniami raczej odległymi, które dla nas są po prostu imadłem wyobraźni?
                On znał zło. Na jego fundamencie został wychowany, z niego każdego dnia korzystał.  To właśnie wpajano mu jako podstawę życia, na której dalej miał się opierać. Złośliwości, cynizmy, sprawianie bólu i przykrości , to potrafił, tego go nauczyli. Dobro? A cóż to takiego?          
                Pamiętał swoje najmłodsze lata – naukę historii, kilkunastu języków, szermierki, jazdy konnej. Naukę sarkazmu, odizolowania się od sumienia, zagłuszenia własnej podświadomości. Tak. Pamiętał to dobrze, jakby to było wczoraj. Albo zawsze – na zawsze.
                Kilkanaście lat tkwił w dziwnej nostalgii za czymś, czego nie znał. Wykonywał wszelkie polecenia, które tylko usłyszał z góry. Jeśli w jego działania wkradała się nutka tchórzostwa, zaraz była z niego wyplewiana strasznymi metodami.  Przebywając na zewnątrz, między niczego nieświadomymi ludźmi, zdawał się budzić szacunek, może nawet lęk. Emanował  wyrachowaniem, poczuciem własnej wartości i dziwną iskrą niebezpieczeństwa. 
                I tylko Bóg, Merlin, czy kto tam jest na górze, wie, co się wydarzyło, że taki stan rzeczy zaczął mu ciążyć!
                Dostał szansę od losu. Cud. Mógł wyrwać się z ciężkich okowów, które czyniły go marionetką ciemności. Wyszedł z więzienia jakim było niewolnictwo czarnej magii, by za chwilę znaleźć się w kolejnym. Lecz nie na długo.
                Nieznane dotąd uczucia zaczęły przepełniać jego ciało i, ale był zdziwiony!, duszę. Bo w końcu zrozumiał, że cały ten czas stracił na robienie okropnych rzeczy, z których nikt nie miał żadnych korzyści, a jakie, wręcz przeciwnie, przynosiły tylko ból i szkodę. Nie mógł uwierzyć, naprawdę nie mógł, bo oto jego winy zostały przebaczone, a on sam mógł zacząć nowe, lepsze istnienie.
                  Dostał możliwość nauczenia się życia od nowa. Zgodnie z własną wolą i niczyją inną.     
                Szczęśliwy, natchniony i wolny rozpoczął budowę nowych fundamentów. Okazało się to pracą bardzo wyczerpującą z uwagi na cień dawnego życia, ale także satysfakcjonującą, czyniącą tą całą egzystencję niemal cudowną.
                Właśnie. Niemal.
                Mówi się, że przeznaczenia nie można zmienić. Przeznaczenia i podpisanych w czarnych czasach paktów.
                Za które on teraz musiał płacić. 
              Sielanka się skończyła. W zasadzie nie trwała na tyle długo, żeby człowiek mógł się przyzwyczaić.  Ale i tak zabolało.


               Stojąc w ciemnym pomieszczeniu nie potrafił określić, czy jest mu zimno, czy gorąco. Przechodziły go nieprzyjemne dreszcze, i za cholerę nie mógł do nich przywyknąć. Smukłymi palcami zdjął z głowy kaptur, omiatając przy okazji pustym wzrokiem cały wystrój pomieszczenia, który ostatnimi czasy zdążył bardzo dobrze zapamiętać.
                Cały pokój utrzymany był w odcieniu głębokiej czerwieni. Jak krew, pomyślał. Przy ścianie naprzeciwko drzwi stał rozsypujący się, skrzypiący regał, na którym oprawione w ciemne skóry książki chichotały złowieszczo.  Przy nim stał także nieduży, owalny stół, teraz zasłonięty przez stertę starych, pożółkłych zwoi. Obok ustawiono dwa, ciemnobrązowe zużyte krzesła, które ani trochę nie zapraszały do tego, żeby się na nich wygodnie rozsiąść. 
                I oprócz tego w pomieszczeniu już nic więcej nie stało, a i tak było w nim coś niepokojącego, emanacja nieokreślonej mocy. Upiorna rzeczywistość.
                Upiorna jak właściciel alkierzu, który nagle pojawił się w drzwiach.
                -Witaj.
                Gardłowy, silny głos, a jednocześnie nieprzyjemny jak przyciskanie kredy do tablicy sprawił, że przybysz wyrwał się z letargu, a jego twarz wygięła się w grymasie. Skinął nieznacznie głową w geście przywitania i utkwił pełne napięcia spojrzenie w osobie stojącej mu naprzeciw.
                W zasadzie, to nie była osoba, to nie był człowiek, czarodziej, wampir, wilkołak, ani nawet anioł.  Istota posiadająca wszystkie najgorsze cechy każdego z gatunków – upiornie bladą cerę, można rzec nawet przeźroczystą, bo na skroniach i szyi widoczne były żyły i tętnice. Sine usta, długie, sięgające łopatek kobaltowe włosy, dłonie zakończone pazurami , a na policzku, sięgający do obojczyka czarny tatuaż, którego znaczenia nikt nie chciał poznać. Mimo wszystko najgorsze i tak były jego oczy – bezdenne, czarne jak głębia źrenice, otoczone setkami czerwonych plamek.
Z człowieka miał jedynie sylwetkę, choć i tak nienaturalnie wysoką i smukłą, a jednocześnie umięśnioną i silną.
                Przypominał demona. Tak, z pewnością nim był.
                -Masz dla mnie to, o co prosiłem? – w pozornie miłym tonie dało się słyszeć nutkę oczekiwania, ale i ostrzeżenia.  
                -Zgodnie z umową, Hatatrielu – przytaknął długo oczekiwany gość, robiąc krok w stronę małego stolika. Upadły podążył za nim, uważnie lustrując każdy gest, w razie gdyby mężczyzna przypadkiem się rozmyślił. – Niemniej jednak wciąż nalegam, abyś się jeszcze raz zastanowił. Myślę, że mogę znaleźć ci kogoś innego na jego miejsce.
                -Uparty jesteś – drapieżny uśmiech niczym żmija wpełzł na usta Hatatriela. On już się zastanowił, był pewny, ale chciał zobaczyć ostatnią nutkę nadziei w oczach tego nic nieznaczącego – w jego mniemaniu – osobnika, aby na koniec  zalać ją falą goryczy i rozczarowania. – Nawet jeśli bym przystał na twoją propozycję, jaką mam gwarancję, że mnie nie oszukasz?
                - Oboje wiemy,  że aż tak bym nie ryzykował, nie jestem głupi, demonie.
                Oj, chyba jesteś.
                -W porządku, bez zbędnej gadaniny. Najpierw mi to daj, potem zobaczymy, co dalej.                 
                Cóż, chyba nie miał wyjścia.
                Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza, ostrożnie wyjmując z niej zawinięty bladoniebieski aksamit kształt. Przedmiot, który się w nim znajdował nie był ciężki, chociaż czarodziejowi nagle zaczął dziwnie ciążyć. Już teraz lśnił zimnym blaskiem, dlatego powoli zaczął rozwijać poły materiału, aby rażące światło nie oślepiło go zbyt nagle. Kiedy skończył ową czynność, wyciągnął przed siebie drżącą dłoń, na której ułożył ów dziwną, a jednocześnie cudowną rzecz.
                Owalny, idealny kamień, biały jak światło księżyca, mienił się setką różnych barw. Gładki i zimny w dotyku przywodził na myśl trzymane zimą sople lodu. W jego wnętrzu spokojnie falowały nieokreślone kształty, niczym odrzucone strzępki wspomnień wrzucone w myślodsiewnię. Zjawiskowy i jednocześnie przerażający.
                -Kamień orchidei.
               Hatatriel doskoczył nagle do wyciągniętej ręki, zataczając dziwny gest tuż nad dłonią czarodzieja, tak jakby chciał czule pogłaskać ujrzany przez siebie magiczny twór, ale jakaś bariera go blokowała. Setki plamek w jego oczach zaczęły tańczyć złowieszczo z podekscytowania, a śnieżnobiałe kły wysunęły się do przodu w diabelskim uśmiechu. Wydał z siebie nieprzyjemny dla ucha, ochrypły dźwięk. Coś na wzór okropnego zadowolenia. 
                -Tak! Tak… Niesamowity, naprawdę.
                Zachwycał się jak opętany, o ile demony mają faktycznie duszę, którą można by ubezwłasnowolnić. 
                A potem wydarzyło się coś, czego żaden z nich się nie spodziewał. Upiór wziął w swoje ręce kamień, a ten w ciągu jednej sekundy eksplodował szarą, gęstą mgłą. Płomień jedynej w pomieszczeniu świecy zaskwierczał i zgasł, a nad głowami dwójki zaczęły kłębić się czarne chmury zawodzących dusz. W środku kryształu spokojne jak dotąd kształty zgęstniały i zawirowały, a setka barw zmieniła się w oślepiający, wręcz sprawiający ból, snop światła, trwający mniej niż sekundę. Czas jakby stanął w miejscu. Buchnął żar. 
                Mężczyzna złapał się za twarz i upadł na kolana, mając wrażenie, że jego skóra się topi. Powietrze przesiąkło nieokreślonym zapachem zgnilizny i spalonego mięsa. I tylko Upadły stał prosto i spokojnie, a z jego ust nie schodził ten przerażający, zadowolony uśmiech.
                I za chwilę wszystko ustało. A czarodziej zapadł się w ciemność.

                Obudził go przeraźliwy ból głowy. Ciągle czuł obrzydliwy smród. Czyżby znajdował się już w zaświatach? 
                Stęknął niewyraźnie, z wysiłkiem otwierając zamknięte oczy. Ale, ku własnemu zdziwieniu, nie ujrzał żadnej jasności, płomieni, czy nawet przejmującej czerni, tylko pogrążony w półmroku pokój, oświetlony jednym, dopalającym się knotem.
                Poruszył się ostrożnie i zdał sobie sprawę, że leży na twardej podłodze, od której zabolały go plecy. Złapał się za głowę, chcąc tym gestem odegnać migrenę, i dźwignął się do pozycji siedzącej, jedną ręką podpierając się o parkiet.
                I właśnie wtedy ujrzał przed sobą ohydnego, niewdzięcznego demona, który z błyskiem triumfu w oczach siedział na jednym z krzeseł, zwinnie podrzucając do góry trzymany w dłoni przedmiot.
                I  sobie przypomniał.
                I pożałował. Cholernie pożałował.
                -Wiesz, towarzyszu, zastanowiłem się – odezwał się Hatatriel. – I nie zmienię zdania. Chłopak będzie mój. Zanim spytasz dlaczego, to ci odpowiem – bo jego tatuś ma potencjał, więc myślę, że on też będzie go mieć. – Znów wyszczerzył kły.
                Stało się. Przegrałeś.
                Oddałeś dusze diabłu. Nie swoją duszę.

                I nie masz już wyjścia. Spieprzyłeś sprawę.             


~*~

Już bez zbędnych komentarzy, dobrze? Cieszę się, że rozdział powstał. W zasadzie przyznam nieskromnie, że mnie osobiście bardzo się podoba. Czy Wam, nie wiem, dowiem się, jak coś wyskrobiecie od siebie. Dziękuje Shy, jak zwykle, za ekstra szablon. Tysiąc razy już mówiłam, że jest świetny, ale nie zaszkodzi i tysiąc pierwszy.

Pozdrawiam wszystkich.