CZARODZIEJ
Kiedy
świat zmierza do przodu, a od wszelkich spisków, kłamstw i tajemnic mija więcej
niż dekada, kiedy masz nadzieję, że czyhający nad tobą fantom w końcu odszedł,
a prześladująca cię prawda śmierci w końcu dała odetchnąć, zdajesz sobie
sprawę, jak bardzo się myliłeś. Bo jeśli
raz wplączesz się w sidła spisków, mordów i czarnej magii, nikła jest szansa,
że w ogóle się z niej wyrwiesz. I wiedziałeś o tym. Wiedziałeś o tym wczoraj,
wiesz o tym dzisiaj i będziesz wiedzieć jutro. Ale nic z tym nie zrobisz. Bo
już nie możesz.
Wygaszone latarnie
sprawiały, że zawiłe uliczki przywodziły na myśl czarne dziury, z których nie
było ucieczki. Obdrapane, zniszczone elewacje budynków kruszyły się na ziemię,
a głuchy wiatr wzbijał je w powietrze, tworząc z nich oślepiający pył. Gdzieś w
oddali majaczyły cienie kocich, wychudzonych sylwetek walczących o przetrwanie,
i tylko w pojedynczych, niekiedy popękanych oknach tliły się słabe smugi
światła.
Wszędzie
panowała cisza. I smród. I chłód. I
strach.
Samotna postać
kroczyła główną ulicą pewnym, rytmicznym krokiem. I chociaż robiła to z niejaką
gracją i bez zbędnego hałasu, to echo kroków było prawie krzykiem, między tymi
milczącymi kamienicami. Szła prosto, odważnie, a cała sylwetka, skąpana w mroku,
nie zdradzała, kim tak naprawdę mógłby być ten człowiek. Z cienia, jaki na
twarz osobnika rzucał szeroki kaptur, dało się dostrzec tylko dwa iskrzące się
punkty, przepełnione trwogą, furią i obłędem.
Nie
oglądał się za siebie, ani na boki. Nie zwolnił kroku, ani nie przyśpieszył.
Wyglądał
jak zjawa i tylko para utworzona z mroźnego wydechu dawała znać o tym, że jest
to osoba materialna i żywa. Pewne też było, że nikt, nawet szaleniec, nie odważyłby się dzisiejszej nocy
stanąć naprzeciw tego człowieka, bo gdzieś tam, w nikłej podświadomości,
wiedział, że owe spotkanie nie skończyłoby się dobrze.
W końcu skręcił, ledwo przeciskając się między dwoma
filarami zrujnowanego budynku. Odgłos jego kroków teraz został stłumiony przez
ściany budowli tak, że cisza na głównej ulicy znów nieprzyjemnie dudniła w
uszach. Przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i znów skręcił w ciasną wnękę
zakończoną ślepym zaułkiem. Pozornie ślepym.
Wyjął
ze swej kieszeni różdżkę i poruszając niemo ustami, zaczął znaczyć w powietrzu
niezrozumiałe sinusoidy, koła i inne trudne do opisania kształty. Trzymał się
sztywno i poważnie, a błyszczące się w ciemności oczy pozostawały czujne. Nie
wiadomo ile to mogło trwać. Sekundy, minuty, godziny. Nie ważne. Czas tej nocy
płynął inaczej.
Srebrzyste
drzwi, okalane wizerunkiem ciernistych pnączy, powoli zastępowały łuszczącą się
na ścianie farbę. Emanowały dziwnym, przywodzącym na myśl cierpienie blaskiem,
czarnym jak listopadowa noc. Usłyszeć można było dziwne szepty, które z
pewnością nie należały do nikogo z
zewnątrz. Bo nikogo na dworze przecież nie było.
Tylko
on.
Bo on tej nocy miał
zadecydować o czyimś losie.
Znowu.
Złapał
za jarzącą się złotem i czernią klamkę, wydając ze swych ust niespodziewany
syk, ponieważ oparzyła go ona piekącym ogniem. Zawsze tak było.
Uniósł
swoją rękę na wysokość twarzy i beznamiętnym spojrzeniem obrzucił swoją dłoń,
na której widniało czarne jak smoła palenie w kształcie czarnego kwiatu.
Przechodzi
przez drzwi.
I znika.
To nie była jego wina, że urodził i dorastał w takiej, a nie innej rodzinie. Od
najmłodszych lat pchany do złego nie miał innego wyjścia, jak po prostu poddać
się jego potędze. Czyż nie jest tak, że lgniemy do tego, co znamy, a to, co jest
dla nas obce, instynktownie unikamy? Bo
dlaczego mamy podążać za zachowaniami raczej odległymi, które dla nas są po
prostu imadłem wyobraźni?
On
znał zło. Na jego fundamencie został wychowany, z niego każdego dnia
korzystał. To właśnie wpajano mu jako
podstawę życia, na której dalej miał się opierać. Złośliwości, cynizmy,
sprawianie bólu i przykrości , to potrafił, tego go nauczyli. Dobro? A cóż to
takiego?
Pamiętał
swoje najmłodsze lata – naukę historii, kilkunastu języków, szermierki, jazdy
konnej. Naukę sarkazmu, odizolowania się od sumienia, zagłuszenia własnej
podświadomości. Tak. Pamiętał to dobrze, jakby to było wczoraj. Albo zawsze –
na zawsze.
Kilkanaście
lat tkwił w dziwnej nostalgii za czymś, czego nie znał. Wykonywał wszelkie
polecenia, które tylko usłyszał z góry.
Jeśli w jego działania wkradała się nutka tchórzostwa, zaraz była z niego
wyplewiana strasznymi metodami. Przebywając
na zewnątrz, między niczego
nieświadomymi ludźmi, zdawał się budzić szacunek, może nawet lęk. Emanował wyrachowaniem, poczuciem własnej wartości i
dziwną iskrą niebezpieczeństwa.
I
tylko Bóg, Merlin, czy kto tam jest na górze, wie, co się wydarzyło, że
taki stan rzeczy zaczął mu ciążyć!
Dostał
szansę od losu. Cud. Mógł wyrwać się z ciężkich okowów, które czyniły go
marionetką ciemności. Wyszedł z więzienia jakim było niewolnictwo czarnej
magii, by za chwilę znaleźć się w kolejnym. Lecz nie na długo.
Nieznane
dotąd uczucia zaczęły przepełniać jego ciało i, ale był zdziwiony!, duszę. Bo w
końcu zrozumiał, że cały ten czas stracił na robienie okropnych rzeczy, z
których nikt nie miał żadnych korzyści, a jakie, wręcz przeciwnie, przynosiły
tylko ból i szkodę. Nie mógł uwierzyć, naprawdę nie mógł, bo oto jego winy
zostały przebaczone, a on sam mógł zacząć nowe, lepsze istnienie.
Dostał możliwość nauczenia
się życia od nowa. Zgodnie z własną wolą i niczyją inną.
Szczęśliwy, natchniony i
wolny rozpoczął budowę nowych fundamentów. Okazało się to pracą bardzo
wyczerpującą z uwagi na cień dawnego życia, ale także satysfakcjonującą,
czyniącą tą całą egzystencję niemal cudowną.
Właśnie.
Niemal.
Mówi się, że
przeznaczenia nie można zmienić. Przeznaczenia i podpisanych w czarnych czasach
paktów.
Za które on teraz musiał
płacić.
Sielanka się skończyła. W
zasadzie nie trwała na tyle długo, żeby człowiek mógł się przyzwyczaić. Ale i tak zabolało.
Stojąc w ciemnym pomieszczeniu nie potrafił określić, czy
jest mu zimno, czy gorąco. Przechodziły go nieprzyjemne dreszcze, i za cholerę
nie mógł do nich przywyknąć. Smukłymi palcami zdjął z głowy kaptur, omiatając
przy okazji pustym wzrokiem cały wystrój pomieszczenia, który ostatnimi czasy
zdążył bardzo dobrze zapamiętać.
Cały
pokój utrzymany był w odcieniu głębokiej czerwieni. Jak krew, pomyślał. Przy ścianie naprzeciwko drzwi stał rozsypujący
się, skrzypiący regał, na którym oprawione w ciemne skóry książki chichotały
złowieszczo. Przy nim stał także
nieduży, owalny stół, teraz zasłonięty przez stertę starych, pożółkłych zwoi.
Obok ustawiono dwa, ciemnobrązowe zużyte krzesła, które ani trochę nie
zapraszały do tego, żeby się na nich wygodnie rozsiąść.
I
oprócz tego w pomieszczeniu już nic więcej nie stało, a i tak było w nim coś
niepokojącego, emanacja nieokreślonej mocy. Upiorna rzeczywistość.
Upiorna jak właściciel
alkierzu, który nagle pojawił się w drzwiach.
-Witaj.
Gardłowy,
silny głos, a jednocześnie nieprzyjemny jak przyciskanie kredy do tablicy
sprawił, że przybysz wyrwał się z letargu, a jego twarz wygięła się w grymasie.
Skinął nieznacznie głową w geście przywitania i utkwił pełne napięcia
spojrzenie w osobie stojącej mu naprzeciw.
W
zasadzie, to nie była osoba, to nie był człowiek, czarodziej, wampir, wilkołak,
ani nawet anioł. Istota posiadająca
wszystkie najgorsze cechy każdego z gatunków – upiornie bladą cerę, można rzec
nawet przeźroczystą, bo na skroniach i szyi widoczne były żyły i tętnice. Sine
usta, długie, sięgające łopatek kobaltowe włosy, dłonie zakończone pazurami , a
na policzku, sięgający do obojczyka czarny tatuaż, którego znaczenia nikt nie
chciał poznać. Mimo wszystko najgorsze i tak były jego oczy – bezdenne, czarne
jak głębia źrenice, otoczone setkami czerwonych plamek.
Z człowieka miał jedynie sylwetkę, choć i tak nienaturalnie wysoką i smukłą, a
jednocześnie umięśnioną i silną.
Przypominał
demona. Tak, z pewnością nim był.
-Masz
dla mnie to, o co prosiłem? – w pozornie miłym tonie dało się słyszeć nutkę
oczekiwania, ale i ostrzeżenia.
-Zgodnie z umową,
Hatatrielu – przytaknął długo oczekiwany gość, robiąc krok w stronę małego
stolika. Upadły podążył za nim, uważnie lustrując każdy gest, w razie gdyby
mężczyzna przypadkiem się rozmyślił. – Niemniej jednak wciąż nalegam, abyś się
jeszcze raz zastanowił. Myślę, że mogę znaleźć ci kogoś innego na jego miejsce.
-Uparty
jesteś – drapieżny uśmiech niczym żmija wpełzł na usta Hatatriela. On już się
zastanowił, był pewny, ale chciał zobaczyć ostatnią nutkę nadziei w oczach tego
nic nieznaczącego – w jego mniemaniu – osobnika, aby na koniec zalać ją falą goryczy i rozczarowania. – Nawet
jeśli bym przystał na twoją propozycję, jaką mam gwarancję, że mnie nie
oszukasz?
-
Oboje wiemy, że aż tak bym nie
ryzykował, nie jestem głupi, demonie.
Oj,
chyba jesteś.
-W
porządku, bez zbędnej gadaniny. Najpierw mi to
daj, potem zobaczymy, co dalej.
Cóż,
chyba nie miał wyjścia.
Mężczyzna
sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza, ostrożnie wyjmując z niej
zawinięty bladoniebieski aksamit kształt. Przedmiot, który się w nim znajdował
nie był ciężki, chociaż czarodziejowi nagle zaczął dziwnie ciążyć. Już teraz
lśnił zimnym blaskiem, dlatego powoli zaczął rozwijać poły materiału, aby
rażące światło nie oślepiło go zbyt nagle. Kiedy skończył ową czynność,
wyciągnął przed siebie drżącą dłoń, na której ułożył ów dziwną, a jednocześnie
cudowną rzecz.
Owalny,
idealny kamień, biały jak światło księżyca, mienił się setką różnych barw.
Gładki i zimny w dotyku przywodził na myśl trzymane zimą sople lodu. W jego
wnętrzu spokojnie falowały nieokreślone kształty, niczym odrzucone strzępki
wspomnień wrzucone w myślodsiewnię. Zjawiskowy i jednocześnie przerażający.
-Kamień
orchidei.
Hatatriel doskoczył nagle
do wyciągniętej ręki, zataczając dziwny gest tuż nad dłonią czarodzieja, tak
jakby chciał czule pogłaskać ujrzany przez siebie magiczny twór, ale jakaś
bariera go blokowała. Setki plamek w jego oczach zaczęły tańczyć złowieszczo z
podekscytowania, a śnieżnobiałe kły wysunęły się do przodu w diabelskim
uśmiechu. Wydał z siebie nieprzyjemny dla ucha, ochrypły dźwięk. Coś na wzór
okropnego zadowolenia.
-Tak!
Tak… Niesamowity, naprawdę.
Zachwycał
się jak opętany, o ile demony mają faktycznie duszę, którą można by
ubezwłasnowolnić.
A
potem wydarzyło się coś, czego żaden z nich się nie spodziewał. Upiór wziął w
swoje ręce kamień, a ten w ciągu jednej sekundy eksplodował szarą, gęstą mgłą.
Płomień jedynej w pomieszczeniu świecy zaskwierczał i zgasł, a nad głowami
dwójki zaczęły kłębić się czarne chmury zawodzących dusz. W środku kryształu
spokojne jak dotąd kształty zgęstniały i zawirowały, a setka barw zmieniła się
w oślepiający, wręcz sprawiający ból, snop światła, trwający mniej niż sekundę.
Czas jakby stanął w miejscu. Buchnął żar.
Mężczyzna
złapał się za twarz i upadł na kolana, mając wrażenie, że jego skóra się topi.
Powietrze przesiąkło nieokreślonym zapachem zgnilizny i spalonego mięsa. I
tylko Upadły stał prosto i spokojnie, a z jego ust nie schodził ten
przerażający, zadowolony uśmiech.
I
za chwilę wszystko ustało. A czarodziej zapadł się w ciemność.
Obudził
go przeraźliwy ból głowy. Ciągle czuł obrzydliwy smród. Czyżby znajdował się
już w zaświatach?
Stęknął
niewyraźnie, z wysiłkiem otwierając zamknięte oczy. Ale, ku własnemu
zdziwieniu, nie ujrzał żadnej jasności, płomieni, czy nawet przejmującej
czerni, tylko pogrążony w półmroku pokój, oświetlony jednym, dopalającym się
knotem.
Poruszył
się ostrożnie i zdał sobie sprawę, że leży na twardej podłodze, od której
zabolały go plecy. Złapał się za głowę, chcąc tym gestem odegnać migrenę, i dźwignął
się do pozycji siedzącej, jedną ręką podpierając się o parkiet.
I
właśnie wtedy ujrzał przed sobą ohydnego, niewdzięcznego demona, który z
błyskiem triumfu w oczach siedział na jednym z krzeseł, zwinnie podrzucając do
góry trzymany w dłoni przedmiot.
I sobie przypomniał.
I
pożałował. Cholernie pożałował.
-Wiesz,
towarzyszu, zastanowiłem się – odezwał się Hatatriel. – I nie zmienię zdania.
Chłopak będzie mój. Zanim spytasz dlaczego, to ci odpowiem – bo jego tatuś ma
potencjał, więc myślę, że on też będzie go mieć. – Znów wyszczerzył kły.
Stało
się. Przegrałeś.
Oddałeś
dusze diabłu. Nie swoją duszę.
I
nie masz już wyjścia. Spieprzyłeś sprawę.
~*~
Już bez zbędnych komentarzy, dobrze? Cieszę się, że rozdział powstał. W zasadzie przyznam nieskromnie, że mnie osobiście bardzo się podoba. Czy Wam, nie wiem, dowiem się, jak coś wyskrobiecie od siebie. Dziękuje Shy, jak zwykle, za ekstra szablon. Tysiąc razy już mówiłam, że jest świetny, ale nie zaszkodzi i tysiąc pierwszy.
Pozdrawiam wszystkich.